Każdy z nas dochodzi kiedyś do takiego momentu w swoim życiu, w którym zaczyna zdawać sobie SPRAWĘ. Nie wiem kiedy i gdzie nas też to dopadło. Ryszard i ja zdaliśmy sobie SPRAWĘ! Mieliśmy to okropne uczucie, że oto ostatnia okazja. Ostatnie i najdłuższe wakacje w naszym życiu. Błahostka? Nic takiego? Cztery miesiące, po których nic, a nic nie będzie, jak do tej pory. Po których trzeba będzie zacząć COŚ nowego. I nikt nie mógł wiedzieć, czym to COŚ będzie, bo na COŚ nie ma przepisu. Trzeba było gdzieś się ruszyć - uciec od tej strasznej myśli o zbliżającym się COŚu... i oczywiście odpocząć. Wreszcie odpocząć po najbardziej wyczerpującym maju dotychczasowego życia, bo właściwie ten maj trwał już od września. Wisiał nad głowami, wciskał się w myśli, groził upływem czasu i nękał w nocnych koszmarach. Ale wreszcie znikł! Tak więc powtarzam: koniecznie trzeba było wyjechać, zanim na dobre pochłonie nas COŚ.
Tak też zrobiliśmy - pojechaliśmy na Mazury. Ryszard odpalił motocykl, ja zapakowałam co się dało do waliz i ruszyliśmy. Szybko. Zanim dogoni nas zdrowy rozsądek. Na kilka spokojnych, spontanicznych dni w lesie. Na swobodę! Na wolność! W dzicz!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz