poniedziałek, 30 marca 2009

Literatura według Abelarda Morella

Można opowiadać na wiele sposobów, również bez pomocy słów. W dziale "Pozawerbalnie" pojawiać się będą wybrane przez nas, podziwiane, ukochane i inspirujące obrazy, fotografie, ilustracje. Bez zbędnego komentarza ( w miarę możliwości:)).

Na dobry początek Abelardo Morell i jego piękne zdjęcia:

Abelardo Morell, Books, Dictionary, 1994

Abelardo Morell, Books, Birds of America by Audubon, 1994

Abelardo Morell, Books, Book Damaged by Water, 2001

Abelardo Morell, Alice in Wonderland, A Mad Tea Party, 1998

Abelardo Morell, Alice in Wonderland, Off with Her Head, 1998

Więcej do obejrzenia na stronie Artysty: http://www.abelardomorell.net/index.html

sobota, 28 marca 2009

Odbicie, część 1

Dzisiejszego ranka zupełnie nie miałam ochoty wstawać, w ogóle nie miałam ochoty na nic. Najchętniej nie ruszałabym się z łóżka, choć doskonale wiem, że nawet przez chwilę nie zmrużyłabym oka. Mimo wszystko, musiałam iść do szkoły i wykonać każdą z monotonnie powtarzających się rzeczy. W tamtym momencie najbardziej na świecie nienawidziłam wiru życia, który co dnia nieuchronnie mnie wciągał swoimi ramionami. Kolejne próby zerwania ciągu czynności wykonywanych rano jedna po drugiej okazywały się bezskuteczne. Nie pomagał ani zbyt dobry nastrój, ani tym bardziej zły. A przecież jest mnóstwo rzeczy ważniejszych od tego, czy najpierw zjem śniadanie, a później umyję zęby, czy odwrotnie. Za każdym razem jednak, gdy tylko próbowałam coś zmienić, zaczynało się pasmo niefortunnych zdarzeń: zapomniałam czegoś wziąć, potem zrobić, a na końcu odczuwałam jeszcze większy brak odpowiedniej organizacji niż wcześniej.

Z ogromną niechęcią wstałam z łóżka i powoli zaczęłam podążać w stronę łazienki z lekko rozchylonymi powiekami. Drogę opanowałam już perfekcyjnie, więc z zamkniętymi oczami też pewnie bym bez problemu trafiła. Spojrzałam w lustro i zobaczyłam tam dziewczynę, która nie wie, czego właściwie chce. Podkrążone niebieskie oczy, blada cera i kilka piegów na nosie - to widziałam każdego ranka. W tych oczach nie było nic nadzwyczajnego. Każdego ranka próbowałam ukryć wszystkie niedoskonałości, żeby tylko ludzie dostrzegli kogoś więcej niż bladą, przygaszoną twarz z zamkniętym uśmiechem. Dzisiaj postanowiłam, że z tym skończę. Miałam już dość wstawania kilka godzin wcześniej, żeby wykonać makijaż, który utrzyma się przez cały dzień. Zapragnęłam zobaczyć swoje odbicie w inny sposób i chciałam, żeby ludzie także tak mnie zobaczyli.

Takie postanowienie z pewnością wiązało się z moją wczorajszą rozmową z Nim i nieprzespaną nocą, która była skutkiem tej rozmowy. Przemyślałam każde Jego słowo: ,,Nikt nie narzuca ci tego, w jaki sposób masz żyć. Każdy sam o tym decyduje, ale czy całe życie chcesz odgrywać dwie różne role? To bywa bardzo trudne. Niewykonalne." Choć wczoraj tak bardzo się broniłam, dziś muszę Mu przyznać rację. Coś musiałam zmienić, wolałam akurat udawanie.

wtorek, 24 marca 2009

Dwadzieścia jeden, część 1

O czym szumią zjawy

Przeciera oczy. Skóra spotyka się ze skórą, słodka ciemność na chwilę uspokaja roztrzęsiony umysł. Czuje ziarna piasku chroboczące o siebie na gorących policzkach. Lekki, gorący pocałunek wiatru przypomina o tym, że nie ma koszulki. Myśli wracają, jak byli kochankowie, z nadzieją w oczach i rękami w kieszeniach.

Jest nadzieja.

Uchyla powieki, a blask słońca jak zwykle oślepia. Mruga kilkakrotnie , wreszcie źrenice przyzwyczajają się do warunków.

Tak blisko, tak cholernie blisko.

Patrzy na trzech kolosów przed sobą. Przypominają małpy z beżowego kamienia – krótkie nogi, długie ręce, płaskie czoła, mocno wysunięte dolne szczęki. Są dwukrotnie wyższe od niego, kamienne pięści z grubymi korzeniami miast linii papilarnych wbiły w piach. Stoją rzędem, nieruchomo jak posągi – skalni obserwatorzy, potężne konstrukcje z iskrą życia udającą duszę. Ich oczy przypominające szklane kulki wielkości winogron wyrażają posłuszeństwo i – gdy promienie słońca padają w odpowiedni sposób – melancholijną akceptację własnego losu.

Mam szansę.

Rozgląda się. Krajobraz ulepiony z wydm i stawów piachu rozciąga się wokół niego. Nie można tego nazwać pustynią. Na żółtych polach rozsiane są zagajniki sosen i brzóz, rzędy jesiennych klonów oraz budowle z ciemnego, brunatnego drewna. Niektóre to zwykłe chaty, inne strzeliste wieże zwieńczone ogromnymi wiatrakami, zdarzają się także struktury wielkości bloków połączone ciągiem matowych rur, których jedynym jasnym elementem są oplatające je żółte sznury.

Patrzy z utęsknieniem na cień rzucany przez taki obiekt. Nie tam jego miejsce. Musi szukać. Jest szansa. Nadzieja.

- Ruszajcie – mówi słabym, zachrypniętym głosem, który nie pasuje do wagi wypowiedzianego słowa. Trójka kamiennych konstrukcji rusza, każda w swoją stronę, na zachód, na wschód i na północ. Od ich szklanych oczu odbija się słońce oraz determinacja.

On natomiast rusza szukać na południe.

Kominiarz, część 1

Wyjrzał przez okno. Pogoda znów odzwierciedlała stan jego ducha. Odwrócił wzrok. Nie miał zamiaru obserwować świata przez zszarzałą firankę. Nie chciał patrzeć na tą wstrętną ulicę, poprzez którą jeszcze tak niedawno przechadzał się powolnym, dostojnym krokiem. Nie chciał też widzieć smutno stukających o bruk kropel deszczu.

Dom, w którym mieszkał pan Michał znajdował się w szeregu innych, równie zwyczajnych i nudnych budynków. Aby dostać się do drzwi wejściowych, wystarczyło jedynie otworzyć metalową furtkę i przejść kilka kroków poprzez bardzo zaniedbany ogród. Pan Michał nigdy nie zamykał drzwi na klucz – wiedział, że nie musi obawiać się żadnej nieoczekiwanej wizyty. Już dawno ktokolwiek przestał tu zaglądać, jeśli nie liczyć całego stada wielkich, rozzuchwalonych obojętnością okazywaną wobec nich, pająków i jednej szarej myszy, która niczym wykwalifikowany szpieg, zawsze znalazła sposób, aby wykraść właścicielowi mieszkania tak bardzo pożądane przez nią trofeum – kawałek sera. Panu Michałowi ci dodatkowi „lokatorzy” absolutnie nie przeszkadzali. Kiedyś co prawda miał pewne „ale” w stosunku do myszy, ale po czasie przyzwyczaił się do widoku szarej kulki biegnącej niczym maratończyk pomiędzy meblami i nawet ją polubił. Jeśli zaś chodzi o pająki, praca, którą wykonywał, już dawno zmusiła go do „zaprzyjaźnienia” się z tymi stworzonkami.

Pan Michał w swej samotności i wyobcowaniu był tak obojętny, że nawet „wizyta” złodzieja nie wywarłaby na nim wrażenia, ba! Przynajmniej jakiś człowiek w końcu wstąpiłby do niego tak, jak to bywało za starych dobrych czasów. Ale mieszkanie było starą, zapuszczoną ruderą. Z pewnością nie zwróciło nigdy uwagi żadnego rzezimieszka – ewidentnie nie było atrakcyjnym łupem dla przestępcy. Skrzypiące łóżko, zużyte meble, uszkodzony stół i starodawna lampa, której abażur przechylił się na jedną stronę i wisiał tak bezwiednie niczym oderwana głowa dziecięcej lalki. Jeszcze kilka starych, czarno – białych fotografii. Te zdjęcia, mimo iż zrobione już jakiś czas temu, musiały mieć dla pana Michała ogromne znaczenie – zostały umieszczone w pięknych ramkach i, jako jedyne przedmioty znajdujące się w tym ponurym domu, prezentowały sobą jakąś wartość. Z każdej fotografii uśmiechała się pogodnie młoda kobieta z rudymi, kręconymi włosami. To był jedyny promyk radości w tym martwym domu.

I właśnie w tym momencie, gdy lokator odwrócił wzrok od okna, jego spojrzenie powędrowało jakby machinalnie, bezwiednie, ku tej pełnej energii kobiecie znajdującej się na zdjęciach. Twarz pana Michała była w tym momencie niewzruszona – nie dało się z niej wyczytać żadnych emocji. Po kilku sekundach obserwowania rudowłosej piękności, westchnął, podszedł do drzwi szafy, otworzył je i wyjął swój roboczy strój kominiarza.

Połowa, część 1

Blask wschodzącego słońca prześwietla ci duszę. Czujesz, że twoje myśli promieniują światłem tak czystym i delikatnym iż trudno znaleźć ci coś bardziej przejrzystego. Układasz je więc spokojnie, bez pośpiechu i plątaniny. Zmysły okryte resztkami snu budzą się do życia zsuwając z siebie okruchy nocy. Ciszę, która wówczas panuje, trudno porównać do żadnej innej. To krzyk nowonarodzonego dnia. Odgłosy budzących się do życia owadów i ptaków tworzą coś na wzór symfonii. Słyszysz ich poranną toaletę, rozmowy przy śniadaniu, śpiew mający obudzić resztę słodko drzemiących stworzeń. Stojąc nad brzegiem rzeki, podglądając przyrodę w tak intymnym momencie, uznasz zachody słońca za te przereklamowane, a śmietankową powłoczkę unoszącą się tuż nad taflą wody pożresz wzrokiem. I pokochasz widok kremowo-waniliowego nieba.

Lubiła tam przychodzić. Siedziała na brzegu do momentu gdy całe to zjawiskowe rozpoczęcie dnia nie spowszedniało jej do tego stopnia, iż uznała, że przedstawienie chyba się skończyło, a noc odeszła na dobre.

Zdejmowała przemoczone od porannej rosy buty i wracała do domu. Szła poboczem asfaltówki, po drodze mijały ją pojedyncze samochody zmierzające w kierunku Krakowa. Właściwie każdego dnia oglądała wschody słońca. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że trwało to już od czterech lat. Klara cierpiała na bezsenność. Odwiedziła chyba wszystkie poradnie neurologiczno- psychiatryczne w całym Krakowie i okolicach. Skutek? Masa recept na tabletki ziołowe, które i tak nie dawały żadnego efektu, skierowanie do kliniki leczenia narkolepsji i bezsenności, porady dotyczące picia gorącego mleka, uprawiania sportu i liczenia baranków. A ona i tak nie spała. Po dwóch latach wojowania ze swoją dolegliwością, nauczyła się żyć bez snu.

Przeprowadziła się na wieś, gdzie zamieszkała w domu z werandą i ogrodem, o którym zawsze marzyła. To tu poczuła, że jej życie ma jeszcze jakiś sens. Nawet nie umiała wytłumaczyć dlaczego. Po prostu to wiedziała.

Mieszkanie należało do jej zmarłej babci. Było duże. Jak mówili inni „Zbyt duże” dla samotnej, młodej dziewczyny. Przestronna sień, średniej wielkości kuchnia, pokój sypialny po jednej, ogromna biblioteczka i garderoba po drugiej. Obie części przedzielał długi korytarz. Klara nazywała je pierwsza i drugą połową.

Pomarańcze, część 1

Każdy z nas dochodzi kiedyś do takiego momentu w swoim życiu, w którym zaczyna zdawać sobie SPRAWĘ. Nie wiem kiedy i gdzie nas też to dopadło. Ryszard i ja zdaliśmy sobie SPRAWĘ! Mieliśmy to okropne uczucie, że oto ostatnia okazja. Ostatnie i najdłuższe wakacje w naszym życiu. Błahostka? Nic takiego? Cztery miesiące, po których nic, a nic nie będzie, jak do tej pory. Po których trzeba będzie zacząć COŚ nowego. I nikt nie mógł wiedzieć, czym to COŚ będzie, bo na COŚ nie ma przepisu. Trzeba było gdzieś się ruszyć - uciec od tej strasznej myśli o zbliżającym się COŚu... i oczywiście odpocząć. Wreszcie odpocząć po najbardziej wyczerpującym maju dotychczasowego życia, bo właściwie ten maj trwał już od września. Wisiał nad głowami, wciskał się w myśli, groził upływem czasu i nękał w nocnych koszmarach. Ale wreszcie znikł! Tak więc powtarzam: koniecznie trzeba było wyjechać, zanim na dobre pochłonie nas COŚ.
Tak też zrobiliśmy - pojechaliśmy na Mazury. Ryszard odpalił motocykl, ja zapakowałam co się dało do waliz i ruszyliśmy. Szybko. Zanim dogoni nas zdrowy rozsądek. Na kilka spokojnych, spontanicznych dni w lesie. Na swobodę! Na wolność! W dzicz!

Pisanie na zmianę. Wstęp

Prezentujemy dziś pierwszą odsłonę jednej z naszych warsztatowych zabaw. Czworo autorów dało początek czterem tekstom. Ciąg dalszy dopisywać będą na zmianę. Utwór wróci do osoby inicjującej dopiero na końcu, do niej będzie należało ostateczne zamknięcie tekstu. Jest to ćwiczenie, które uczy dystansu do własnej twórczości, wymagające dużo pokory. Oto przecież jednym zdaniem ktoś może zburzyć skonstruowany przez nas świat, przeobrazić naszego bohatera i poprowadzić go zupełnie innymi drogami, niż to sobie wymyśliliśmy. To ryzykowne, zwłaszcza jeśli przywiązujemy się do każdej stworzonej postaci. Efekty zawsze zaskakują.
Teksty pokazujemy w surowym stanie, bez szczegółowej redakcji, poprawek merytorycznych. Kolejne odcinki opowieści za kilka dni.

poniedziałek, 23 marca 2009

O codziennym czytaniu

Motto:
"Człowiek twórczy i utalentowany nie ma prawa podkradać czegoś dla własnej twórczości z czasu koniecznego do samokształcenia. Nie jest znowu tak ważne, abyś pisał codziennie, ważniejsze, byś codziennie czytał."
Sándor Márai Księga ziół

Czytam codziennie. Dużo i łapczywie. Niemal w każdej chwili, w której to tylko jest możliwe. Chciałabym te pochłaniane opowieści jakoś pięknie przetwarzać, dzielić się tym, co we mnie zmieniają-budują-niszczą, zatrzymywać i porządkować mądre i dobre myśli, które mi przynoszą. Ale na to brakuje mi już czasu.
Mam zwyczaj czytać z ołówkiem w ręku; zaznaczam całe akapity, podkreślam zdania, biorę w nawiasy ciekawe słowa, na marginesach rysuję uśmiechy, stawiam wykrzykniki, znaki zapytania, piszę różne: "brrr...", "Ha!", "ba!", "no", "akurat!" lub tytuły książek czy obrazów, które mi się właśnie przypomniały. Czasem ołówek gdzieś się zapodziewa, gubi się w pościeli, wpada pod łóżko. Wtedy bez skrupułów zaginam rogi kartek.
Wymyśliłam, że stworzę sobie na tym blogu rubryczkę, w której spontanicznie, niesystematycznie i bez intencji oceniania będę zostawiać kilka słów à propos tego, co zdażyło mi się akurat przeczytać. Ot takie marginesowe notatki, zagięte rogi. Czasem jakiś cytat, innym razem językowe curiosum, kiedy indziej egzaltowana egzystencjalna refleksja;)

środa, 18 marca 2009

A mogło być pięknie...

Recenzja filmu "Serce na dłoni"

reżyseria Krzysztof Zanussi

scenariusz Krzysztof Zanussi

zdjęcia Adam Bajerski

2008

Serce na dłoni” to film, który zachwyca, ale jednocześnie rozczarowuje. Śmieszy i nudzi. Trudno wyrobić sobie o nim jednoznaczną opinię. Dlaczego? Film Krzysztofa Zanussiego jest pełen kontrastów, scena nie jest równa scenie. Pierwsze pięćdziesiąt minut oglądamy bez żadnych emocji. Nie wiemy, czy się śmiać, czy płakać. Historia Stefana, jednego z głównych bohaterów, budzi w nas sprzeczne uczucia. Litość, rozbawienie? Nie wiem czy autorowi filmu chodziło o wywołanie u widza tego pierwszego, czy drugiego. A może chciał wywołać to i to? Jednakże z całą przykrością muszę stwierdzić, że zabieg, jakikolwiek by był jego cel, nie udał się. Siedzimy i tak naprawdę nie wiemy, co robić. Teksty w stylu: „Mam już dość. To koniec” wypowiadane z ust niedoszłego samobójcy nie trafiają do widza. Przynajmniej nie do mnie. Czułam się, jakbym oglądała tani melodramat. Może jeżeli nie płaczę, powinnam się śmiać? Z tym też nie jest najlepiej. Sceny toczą się leniwe, monotonnie. Komizm słowny jest niemal niezauważalny.

Po godzinie miałam ochotę wyjść z kina przekonana, że film niczym mnie już nie zaskoczy. Tymczasem akcja się rozkręca. Zaczynam płakać. Ze śmiechu. Ostatnie dwadzieścia minut to czas, w którym komizm sytuacyjny łączy się z komizmem słownym i postaci. W rezultacie oglądamy sceny, które w końcu zaczynają nas bawić. Pełno tu czarnego humoru. Widzowie wybuchają śmiechem, gdy ginie jeden z bohaterów (mężczyzna umiera, pomagając w samobójstwie innemu bohaterowi).

Na sam koniec powracamy do scen z początku filmu: tani sentymentalizm + sytuacje, które mają śmieszyć, a nie śmieszą = absolutna neutralizacja emocji, chęć jak najszybszego wyjścia z kina, aby zachować w pamięci jedynie sceny sprzed kilkunastu minut.

Serce na dłoni” to film przegrany. Niebanalna historia miała szansę stać się podwaliną naprawdę dobrego dzieła. Tymczasem pozostała wyłącznie niebanalna historią w słabym filmie. Absolutnie nietrafiony scenariusz i obsada. Dużo gwiazdek, mało „lśnienia”. Jeżeli autor filmu chciał zareklamować swoje dzieło obecnością słynnych polskich aktorów takich jak Maciej Zakościelny, Borys Szyc czy modnej w ostatnim czasie Marty Żmudy Trzebiatowskiej, to owszem, reklama się udała - do sal kinowych przybyło dużo ludzi. I wyszło z niej równie dużo rozczarowanych widzów, żałujących wydanych kilkunastu złotych na bilet. Wniosek nasuwa się jeden- pomysł to nie wszystko…

Skrytobójca

1.


15.09.2007r.

Godz. 18:24

Jonasz z energią godną Jamesa Browna uderzał pałeczkami perkusyjnymi w powietrze.

(And I’m the world’s forgotten boy…)

Zdobył te dwa drewniane patyki. Kosztowały go całe 10 złotych (co równało się całemu tygodniowi zbierania puszek). Liverpool 7A, wciąż nie skalane brzegiem hi-hata. Pierwszy krok miał już za sobą, brakowało tylko perkusji.

Ale to się teraz nie liczyło, bo przecież I’m the world’s forgotten boy, the one who’s… i Jonasz masakrował pałeczkami powietrze przed sobą, o tak, niszczył atomy, miliony atomów i wiedział, po prostu był pewny, że w przyszłości, może za rok, może dwa, będzie siedział za zestawem bębnów w towarzystwie przyjaciół i stanie się nową legendą rocka.

Królem muzyki.

the one who’s searchin’, searchin’ to DESTROY!Ćwiczył tak na powietrzu od dwóch lat, wiedział, że umie to i owo, a co najważniejsze – miał pomysły, w jego mniemaniu świeże i innowacyjne. Wiedział, że musi się udać. Miał trójkę przyjaciół, którzy dysponowali tym samym talentem i zapałem. Razem tworzyli coś w rodzaju organizmu,

(searchin’, searchin’ to DESTROY!, a pałeczki miażdżyły powietrze, o tak)

który oddychał muzyką, jadł muzykę, którą popijał muzyką, po to by wydalić muzykę i znaleźć w żołądku miejsce na więcej muzyki. Konstruowali system doskonały, a chłopiec z zamiłowaniem niszczył atomy powietrza, bo przecież od sławy dzieliła ich tylko perkusja, a później pójdzie z górki…

Jonasz załkawszy łzami szczęścia, miotał pałeczkami, rozkoszując się każdym pojedynczym dźwiękiem pełnym energii…

And I’m the world’s forgotten boy
The one who’s searchin’, searchin’ to DESTROY!

2.


15.09.2007r.

Godz. 18:24

Piotrek powolnym, znudzonym krokiem podszedł do lodówki, by po chwili – z miną wyrażającą głębokie nieszczęście trzynastolatka – robić sobie kanapkę.

Kroił chleb, mając przed oczami Wróbla, pieprzonego Wróbla, który zawsze i wszędzie, wszędzie i zawsze, musi go znaleźć, uderzyć, wyśmiać, poniżyć…

- O kurwa! – wrzasnął swoim przechodzącym spore zmiany głosem i wsadził zakrwawiony kciuk do buzi, ssąc nerwowo. Powstrzymawszy łzy – bo przecież był już mężczyzną – pobiegł do mamy.

- Mamo, skaleczyłem się nożem – jęknął, lecz mama już stała w salonie ze srogim wzrokiem.

- Jak ty się wyrażasz? Co miało znaczyć to brzydkie słowo?! – Zbliżyła się do Piotrka i stalowym uściskiem złapała go pod ramieniem.

- Ale ja się skaleczyłem! – zapłakał chłopiec (mimo, że przecież był już mężczyzną).

- Czeka cię poważna rozmowa z ojcem!


3.


15.09.2007r.

Godz. 18:24



I wszedłem w nią, a Suzie Glaire, moja Suzie, jęknęła, tak jak jęczała zawsze. Rozkosznie, pociągająco, obłędnie. Od ośmiu lat.

Więc wyszedłem i wszedłem w nią znów, by jeszcze raz rozpłynąć się w tym głosie, cudownym głosie, tak niepodobnym do tego, który teraz wypływał z głośników na biurku.

I’m a man

(jęk)

I’m a goddess

I’m a man

Jej Prawie – Do – Diaska – Białe – Włosy (bo Suzie tak na nie mówiła, bardzo pragnęła mieć maksymalnie jasne włosy) weszły mi do ust i cieszyłem się jak dziecko, tak jak zawsze. Od ośmiu lat.

I’m a virgin

(jęk)

I’m a man

I’m a blue movie

I’m man

I opuszki palców były łaskotane przez sutki drobnych, jasnych piersi, a jęk rozsadzał mój mózg, jej dotyk deptał myśli.

I’m a bitch

(westchnięcie)

I’m a man

I’m a geisha

Ciało Suzie, mojej Suzie i jęk, głos, i jeszcze raz, i znów, wejść, wyjść, tak jak zawsze. Od ośmiu lat. Z moją kochaną Suzie.

I’m a man

(jęk)

I’m a little girl

(westchnięcie)

I’m a man

Jęki stają się coraz częstsze, dopingują moje szczęście i to skutkuje, niczym wrzask tysiąca gardeł zapalonych kibiców na piłkarza. I zapach, dotyk, głos oraz obraz kumulują się po to, by ogromną falą uderzeniową rozejść się po fizyczno-psychicznej płaszczyźnie mojego ja.

And we’ll make love together.

Od ośmiu lat.

(Dwa okrzyki rozkoszy złączone w…)

4.


15.09.2007r.

Godz. 18:24

W skąpanym porannym blaskiem słońca pokoju, stało radio oświetlone promieniem, przez który przelatywały drobinki kurzu. Z odbiornika leciała muzyka.

Well if you want to make me cry
That won't be so hard to do

Oprócz dźwięków piosenki, pokój gościły rytmiczne trzaski, jakby gałęzi łamanych pod podeszwą butów. Przybrudzoną podłogę oświetloną przez słoneczny blask ozdabiały purpurowe plamy. Trzask i nowe kleksy dołączały do pozostałych. Trzask i niektóre łączyły się w większe.

Each night I ask the stars up above

Why must I be a teenager in love?

Grigorij z zapałem uderzył w skruszony kokos na podłodze, który zareagował wypluciem czerwonego mleka. Jego szkolny mundurek (liceum w Moskwie, o tak, nienawidził tej pierdolonej budy) ozdobiły purpurowe plamy.

Why must I be a teenager in love?

Grigorij uderzył znów, metalową rurką od odkurzacza, którą znalazł w zadbanej szafie. Czerwony kleks spotkał się z przykurzonym drewnem krzesła, na którym wisiał widocznie zużyty kondom.

Why must I be a teenager in love?

W skąpanym porannym blaskiem pokoju jednego z moteli Moskwy, leciała muzyka. Wśród milionów lawirujących drobinek kurzu, klęczący Grigorij Lejew - z wczuciem godnym Johna Frusciante podczas gry na gitarze – masakrował głowę szesnastoletniej Ani Liszewskiej. Metalowa rurka opętana przez nienawiść i miłość z impetem leciała w dół, by po chwili wznieść się górę. Purpurowe plamy spływały po jej powierzchni.

Why must I be a teenager in love?

5.


15.09.2007r.

Godz. 18:24

Rafał energicznie uderzał w kierownicę swego chevroleta, w rytm Rage Against The Machine.

- O TAK, WE’RE THE RENEGADES OF FUNK! WE’RE THE RENEGADES OF FUNK! – ryknął razem z Zackiem de la Roche, a jego głos rozpłynął się gdzieś wśród pustkowi Teksasu. – WE’RE THE RENEGADES OF FUNK!

Wolność, pomyślał. Wolność, to jest to. Ekstaza.

Dłonie bębniły rytm, noga zawzięcie dociskała pedał gazu i mknął, nie patrząc na strzałeczkę informującą, że jego podekscytowane ciało przemieszcza się z prędkością ponad stu mil na godzinę.

Wolność.

I śmiał się, a powietrze wędrowało pomiędzy kosmykami długich włosów. Ryk silnika stawał się coraz głośniejszy, lecz Zack de la Roche z głośników nie poddawał się. Razem z przyjaciółmi przekazywał Rafałowi energię, głośniej i głośniej. Silniej i silniej, i już nawet pustkowia Teksasu nie potrafiły zagłuszyć tej melodii, nie zdołały ujarzmić istnej potęgi.

Silnik furkotał, a Rafał śmiał się i nie czuł łez radości, które spływały mu po policzkach, bo zaraz wysychały. Czuł tylko wolność, rozpychającą się w zatłoczonym pokoju wariujących uczuć.
- WE’RE THE RENEGADES OF FUNK! WE’RE THE RENEGADES OF FUNK!


-20.


15.09.2007r.

Godz. 18:25

Koniec Świata zakradł się nagle i bezgłośnie, niczym skrytobójca przyczajony w mroku. Jego sztylety nie odbijały blasku świec, a stopy nie natrafiały na skrzypiące deski. Płytki, spokojny oddech okazał się jedynym dźwiękiem, jaki wydawał wśród blokowisk Wyszkowa, drzew Alaski, piramid Egiptu. Opanowane ciało od wielu lat przewijało się w cieniach (nocach) Ziemi. Wreszcie zaatakowało, nagle i bezgłośnie, niczym zimny morderca, z wybitnym wyrachowaniem, jak mistrz. Jak skrytobójca.


Patryk Fijałkowski
15 września 2007

Spiritus movens, czyli Jeżycjada po raz osiemnasty

Recenzja „Sprężyny”

Autor: Małgorzata Musierowicz

Wydawnictwo: Akapit Press

Rok wydania: 2008

„Sprężyna”, nowe dziecko Małgorzaty Musierowicz, sprawiła, że ponownie uwierzyłam w magiczną moc literatury. Po dwuletniej przerwie autorka Jeżycjady powraca w wielkim stylu. Po przeczytaniu książki zaczynam rozumieć czego brakowało mi w utworach pochłoniętych w trakcie ostatnich dwóch lat. Rzeczą, za którą nieświadomie tęskniłam, jest niepowtarzalny, czarujący, wręcz genialny styl pani Małgorzaty oraz tematyka jej książek. Historie klanu Borejków niezmiennie bawią, wzruszają i intrygują. „Sprężyna” jest jak gorąca herbata z cytryną- rozgrzewająca, a za sprawą żółtego cytrusa, jednocześnie orzeźwiająca. Zawiera wszystkie elementy potrzebne do osiągnięcia statusu „jeżycjadowego” klasyku, a zarazem powieści, która zaspokoi oczekiwania każdego pokolenia. Charakterystyczny klimat stworzony przez Małgorzatę Musierowicz sprawia, że najnowszy tom serii nie jest czytany, lecz łapczywie pochłaniany. „Sprężyna” (jak z resztą cała Jeżycjada) jest wiec czymś więcej niż historią przeciętnej, poznańskiej rodziny. To afirmacja życia. Tu świat pachnie bzem i rozmarynem, a wszystko smakuje ciepłymi drożdżówkami i gorącym kakao. Są tu także miejsca na codzienne problemy, łzy i rozczarowania, które okazują się bezcenne i konieczne do zrozumienia pewnych spraw i rozpoczęcia życia od nowa. Bo tu życie emanuje z każdej strony.

Zaczęłam czytać Jeżycjadę mając dwanaście lat i zamierzam się nią delektować do późnej starości. A wszystkim, którzy przymierzają się do poznania dziejów państwa Borejków życzę przyjemności z czytania. Smacznego!